JEST JESZCZE VIRION
Jest nowy „Virion”. Taki grubaśny, ponad 570-stronicowy. Ale fajny, jak zawsze. Uwielbiam Ziemiańskiego, choć ten gość pisze literaturę stricte rozrywkową, a jednak zawsze miałem jakieś tam ambicje, wyższe na tym polu cele. Ale kupił mnie przed laty tym swoim takim potocznym, zabawnym pisarstwem, luzem, nonszalancją… Czytałem i bawiłem się, a czasem tego człowiek potrzebuje i czytam i bawię się nadal. I nadal tak samo dobrze, jak przed laty, choć sporo już Ziemiański naprodukował w jednym właściwie temacie i mógł się już wypalić. Na szczęście nie wypalił a „Legion”, ostatni tom „Szermierza Natchnionego” (ale nie ostatni przygód Viriona) po prostu trzyma poziom.
Pora na koniec. Pora na upadek. Syrinx czeka koniec, podbój, zniszczenie, ograbienie. Cesarz musi zginąć. Zostanie chaos, tragedia. Wszystko, co najgorsze. A może jest szansa na powstrzymanie spisku i planu, który wcielany jest w życie? Każdy wie, że nic już nie ma sensu, że nadzieja jest zbędna. No ale jest jeszcze Virion…
„Virion: Legion” to trochę taka historia, która gna. Wprowadzenia właściwie tu nie ma, bo nie jest potrzebne, wprowadzały nas wczesne tomy serii, teraz wszystko musi się dopełnić, domknąć, zakończyć, przynajmniej ten etap opowieści. I to właśnie się dzieje. akcja nie może się zatrzymać – przynajmniej nie na długo – więc pędzi, a przy okazji wciąga nas i nie pozwala się nudzić. Ja u Ziemiańskiego nie nudziłem się zresztą nigdy, a „Achaja” i wszystko, co z nią wiąże, czyli ten „Virion” też to chyba najlepsze, co pisarz ma do zaoferowania. Nie przypadkiem zresztą tyle tego powstało: i on, i fani dobrze się tu czują.
Więc… No nie napiszę, że żal, że „Szermierz natchniony” się kończy, bo nie żal, skoro to tylko koniec rozdziału, więcej będzie, a jednocześnie fajnie jest, że pewien etap został domknięty i można sobie z satysfakcją odłożyć tom na półkę. A satysfakcja spora, bo jeśli podobały się Wam poprzednie części, to teraz też zadowoleni będziecie. Bo fajne to, bo z rozmachem, bo jak zawsze dobrze napisane. No i bohaterowie jakoś tak zjednują naszą sympatię – albo antypatię, zależy, o kim mowa, choć bywa, że i to, i to na raz – a ich perypetie nas ciekawią.
No i fajnie to wszystko jest wydane. Książka, jak książka, starannie, standardowo, ale zawsze doceniam takie drobiazgi, jak ilustracje. A te są, skromne ilościowo, czarnobiałe, ale zrobił je Paweł Zaręba, którego bardzo lubię, cenię i w sumie chciałbym więcej. Najlepiej w większym formacie, w formie albumu, bo zasługują na to. Taki fajny artbook z jego pracami by się przydał.
Ale wracając do „Viriona”, świetnie jest. Fajny finał fajnej serii. Warto było czytać to wszystko, warto było czekać na tę część i warto wyglądać kolejnych, bo coś mi się widzi, że na jednej tylko dodatkowej książce się to nie skończy.